Czy poznałeś R.C. Sproula?

© Ligonier
Jaka jest wola Boża dla mojego życia? | R.C. Sproul

Mógłbym pokazać ci miejsce, w którym po raz pierwszy usłyszałem imię R.C., a także miejsce, w którym odbyliśmy naszą pierwszą rozmowę. 

Czterdzieści lat temu, kiedy przemawiałem na konferencji w Szkocji, pewien znajomy studiujący wówczas w Stanach Zjednoczonych podszedł do mnie i zapytał: „Słyszałeś kiedyś o R.C. Sproulu? Mówi się o nim, że jest najlepszym popularyzatorem teologii reformowanej na świecie”. Nie słyszałem o nim, niemniej od razu zostałem tym zaintrygowany. Co reprezentował sobą R.C.? Najlepszy popularyzator teologii reformowanej? Na świecie? „Chciałbym – pomyślałem sobie – posłuchać tego człowieka!”. Jednak dla mnie, dwudziestokilkulatka, odwiedzenie Stanów w tym celu było tożsame z wyprawą na księżyc. Tak niewiele wtedy wiedziałem. Jak dobry i miłosierny był dla mnie Bóg w tamtych latach. Nie tylko przytrafiło mi się jedno i drugie, ale w dłuższej perspektywie R.C. stał się moim drogim i cenionym przeze mnie przyjacielem oraz umiłowanym starszym bratem w Chrystusie. 

Kilka lat upłynęło, zanim udało mi się posłuchać R.C. i odbyć rozmowę z nim i Vestą (żona R.C. Sproula – przyp. tłum.). Było to na schodach First Baptist Church of Pensacola na Florydzie. Obydwaj mieliśmy przemawiać na Pensacola Theological Institute, który odbywał się w McIlwain Memorial Church, we wczesnych latach 80-tych. Obecność R.C. zdecydowanie przyciągnęła większą liczbę uczestników. Aby pomieścić wszystkich na czas nabożeństwa i kazania, trzeba było wynająć znacznych rozmiarów pomieszczenie. W międzyczasie inni mówcy musieli przemawiać w McIlwain Church dwa razy dziennie. Wciąż pamiętam, co wtedy od niego usłyszałem. Ilustracje, jakimi się posługiwał były niezwykle mocne; głębokie przekonanie co do wygłaszanych treści było wręcz namacalne; jego zdolność do jasnego przekazywania skomplikowanych filozoficznych idei, trendów i wynikających z nich konsekwencji była wyjątkowa; no i jeszcze ta cecha, dzięki której zawsze podziwiałem jego kaznodziejstwo – nigdy nie mówił za dużo. 

Niektórzy czytelnicy Tabletalk pewnie pamiętają, że w tamtych czasach R.C. czasami  zamieniał się w porucznika Columbo, aby coś przekazać. Robił to świetnie – jedyną rzeczą, jakiej mu brakowało, był płaszcz. Uważał Columbo za „największego amerykańskiego detektywa”. 

W trakcie naszej rozmowy raczej naiwnie zaproponowałem do tej roli innego z detektywów, mówiąc: „Myślałem, że to Hiram Holliday jest największym amerykańskim detektywem”. Powinienem wyjaśnić, że Hiram Holliday zajmował się korektą gazet. Z pozoru wyglądał na mięczaka, ale w rzeczywistości był wielkim człowiekiem posiadającym zadziwiające umiejętności. Tę postać stworzył Paul Gallico, a pojawiał się on w telewizji w Stanach w latach 50-tych XX wieku. Dekadę lub dwie później serial został wyemitowany w Wielkiej Brytanii (wersja czarno-biała), dzięki czemu, będąc nastolatkiem, mogłem go oglądać. Był on w sumie jedynym amerykańskim detektywem, jakiego znałem. „Hiram kto?” – R.C. odpowiedział pełen zdumienia. Pół godziny później, kiedy podniósł się z miejsca, żeby przemawiać, ogłosił zebranemu tłumowi, że musi rozstrzygnąć pewną kwestię. Chodziło o różnicę zdań pomiędzy nim a jeszcze jednym mówcą. Zapytał zgromadzonych, ilu z nich kiedykolwiek słyszało o detektywie zwanym Hiram Holliday. Podniosłem rękę – Vesta również to zrobiła. Cóż, byliśmy w mniejszości. Sprawa była zamknięta. 

Jego zdolność do jasnego przekazywania skomplikowanych filozoficznych idei, trendów i wynikających z nich konsekwencji była wyjątkowa.

Następnego ranka, gdy zostało mi zadane pierwsze pytanie podczas sesji pytań i odpowiedzi, zdecydowałem się wziąć swoje życie w swoje ręce. „Zanim odpowiem na pytanie – powiedziałem powtarzając słowa wypowiedziane poprzedniego wieczoru przez R.C. – chciałbym spróbować rozstrzygnąć dyskusję rozpoczętą wczoraj, dotyczącą identyfikacji największego z amerykańskich detektywów. Jak wielu z was zna imię i nazwisko detektywa Hollidaya?” Podniosło się wiele rąk. „A jak wielu z was zna imię i nazwisko detektywa Columbo?” Brak odpowiedzi mocno mnie zachwycił. Czując się zwycięzcą, przeszedłem do postawionego mi pytania. Gdy wróciłem na miejsce, R.C. odezwał się do mnie: „Myślałeś o tym całą noc?” Myślę, iż zdawał sobie sprawę z tego, że byłem gotowy podjąć ryzyko. Nieco później, ku mojemu zdziwieniu (i zadowoleniu) otrzymałem zaproszenie, by przemawiać podczas konferencji Ligonier w Kanadzie razem z nim. Tak zaczęła się ceniona przeze mnie trwająca czterdzieści lat przyjaźń. Podczas tych wielu lat wspólnie głosiliśmy na konferencjach i spędzaliśmy czas na rozmowach.  

Sądzę, że podczas sesji pytań i odpowiedzi, i być może tylko tam, większość z zebranych mogła dostrzec, że ludzie, których R.C. zapraszał do wspólnego głoszenia kazań, nie tylko byli jego gośćmi, lecz także przyjaciółmi i braćmi. Przewodził tej wspólnocie braci i wszyscy byli z tego zadowoleni. Przynajmniej ja mogę tak powiedzieć. Praca kaznodziejska jest wymagająca i może wiele kosztować. Podróże mogą nużyć, a długie loty i pokoje hotelowe szybko tracą swój urok. Jednak wszystko to rekompensuje coś, co jest w dużej mierze ukryta przed opinią publiczną – to czas społeczności spędzony za sceną razem z innymi głoszącymi, dzielenie się troskami związanymi ze sprawą Chrystusa i ze sobą nawzajem, wzajemna sympatia, uznanie i zachęta. 

W więcej niż jednym liście Jan Kalwin tak opisywał czas spędzony z bliskimi przyjaciółmi (pewnie zaskakująco): „Śmialiśmy się do rozpuku”. Czas spędzany z R.C. można opisać podobnie. Był on chrześcijaninem z całej swojej duszy. Swój śmiech traktował poważnie i prześcigał w nim innych. I faktycznie, pewnego pamiętnego wieczoru, kiedy kilku z nas jadło razem kolację, panowało tak radosne uniesienie i było tak wiele śmiechu, że musieliśmy wezwać do restauracji lekarza o imieniu Mark, był to brat Steve’a Lawsona, aby upewnił się, że R.C. nie zaszkodził sobie tym śmiechem. Pewnie mężczyźni, którzy nigdy się razem nie śmiali, nie będą też w stanie razem płakać. R.C. nie miał tego problemu.

R.C. miał wiele łatwo dostrzegalnych cech. Były to zdolności intelektualne umożliwiające mu rozumienie skomplikowanych i trudnych zagadnień; siła umysłu i ekspresji uzdalniająca go do artykułowania ich i przedstawiania w przejrzysty sposób; umiejętność przenikania świata filozofii i przekładania go na język współczesnej kultury. Wszystkie te dary były jednak ukierunkowane na Boga i służyły jego pasji polegającej na przekazywaniu zwykłym ludziom prawdy i mocy leżącej w biblijnej ewangelii, ponieważ rozumiał on, że to, w jaki sposób myślimy, ma wpływ na to, jak żyjemy. Biblijna prawda odcisnęła piętno na jego duszy, dlatego też pod wieloma względami melodią jego życia i pracy była świętość Boga. Nikt nie uczynił więcej niż on, by poznanie Świętego umieścić w centrum myślenia i życia dzisiejszych chrześcijan i za to właśnie jestem wdzięczny mojemu przyjacielowi oraz Bogu, za to, jak Go użył. 

Był on chrześcijaninem z całej swojej duszy.

Chciałbym teraz podkreślić kilka z jego cech, których nie da się docenić, jeśli nie znało się go osobiście przez wiele lat

Pierwsza z nich to to, że przez dekady widziałem jego wzrost „w łasce i w poznaniu Pana naszego i Zbawiciela, Jezusa Chrystusa” (2P 3:18). Paweł zachęcał Tymoteusza, by jego „postępy […] były widoczne” (1Tm 4:15). Jest to jedno z tych stwierdzeń ukrytych w Nowym Testamencie, które często (być może zbyt często) przeoczamy. Cieszę się więc, iż mogę zaświadczyć, że na własne oczy oglądałem u R.C. wzrost w jego podobieństwie do Chrystusa, a także owoce Ducha. Nie tylko świetnie przekazywał wiedzę; był również człowiekiem żyjącym w komunii z Chrystusem i dlatego rósł w podobieństwie do Niego. Owoce Ducha takie jak miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność i opanowanie stawały się dla mnie coraz bardziej widoczne, gdy stawał się coraz starszy.

Raz doświadczyłem jednego z tych owoców obecnych w życiu R.C. w sposób żywo przypominający mi słowa napisane przez Augustyna w jego Wyznaniach. W jednym z jego solilokwiów Augustyn wspomina Ambrożego, wielkiego biskupa-kaznodzieję z Milanu (dzięki niemu Augustyn przyszedł do Chrystusa). Zauważa tam, że Ambroży odbił szczególne piętno na jego życiu. Ale powód, dla którego tak się wydarzyło, jest bardzo odkrywczy. Nie chodziło wcale o to, że biskup był świetnym nauczycielem (chociaż był jednym z największych), bo Augustyn początkowo nie spodziewał się odkryć prawdy w Kościele. Chodziło raczej o to, co wywarło na nim największe wrażenie – to, że Ambroży był dla niego „bardzo miły”. To samo odczuwałem w kontaktach z R.C. Dostrzegłem też tę samą łaskę, dowiadując się o skrywanych przez niego miłosiernych czynach wobec innych. Na przykład pewnego dnia grałem w golfa z Edmundem Clowneyem, rektorem Westminster Theological Seminary (dzięki któremu, z ludzkiej perspektywy, pojawiłem się w Stanach). „Te kije Pinga – powiedział mi – podarował mi R.C. Sproul”. R.C. grał kiedyś z dr. Clowneyem i ten powiedział mu, że pewnie nigdy nie zagra przyzwoicie, mając tak kiepski sprzęt. Po jakim czasie otrzymał w prezencie najlepszej jakości kije.

Inną cechą, która mnie w nim zachwyciła było to, że nie tylko był on dobrze znanym nauczycielem chrześcijańskim i apologetą, ale również zwyczajnym świadkiem Chrystusa. Jedna z moich najbardziej lubianych historii w tym temacie pochodzi od naszego wspólnego przyjaciela, który bezpośrednio tego doświadczył. Jego pierwsze spotkanie z R.C. miało miejsce w klubie golfowym, gdzie obydwaj grali. R.C. siedział wtedy razem z innymi mężczyznami. Kiedy pojawił się temat chrześcijaństwa, nasz przyjaciel stwierdził, że Biblia jest księgą pełną sprzeczności. R.C. odpowiedział wtedy mądrze; „O! Znajdź kilka z nich, zanotuj je, a potem wróć, porozmawiamy o tym”. Oto mądrość węża i niewinność gołębicy. Kilka lat później, kiedy ów wspólny przyjaciel opowiadał tę historię, był już liderem grupy biblijnej, w której wraz z kilkoma innymi mężczyznami studiowali List do Rzymian. 

Warto wspomnieć tu również jeszcze jeden przejaw łaski Pana, którą dało się obserwować w życiu R.C. na przestrzeni lat. Była to rzecz, która chyba zaskoczyła nas obydwu – nie wiem, którego z nas bardziej. Po czasie spędzonym na nauczaniu w koledżu i seminarium, prowadzeniu biblioteki materiałów teologicznych Ligonier Study Center, po działalności w Ligonier Ministries, R.C. został założycielem i pastorem lokalnego zboru. W wyniku wielu opatrznościowych wydarzeń kościół Saint Andrews Chapel narodził się i pięknie się rozwijał. 

Nigdy nie zapomnę tego, jak wiele lat temu powiedział mi, jak bardzo kochał swoją posługę pastorską. Było to dla niego tak, jakby wreszcie dostał spóźniony prezent świąteczny, najlepszy z tych, które dotąd otrzymał. Rozkwitał, biorąc udział w codziennym, raz lepszym, a raz gorszym życiu zboru; cieszył się jego wzrostem; emocjonował się tym, że mógł ułożyć porządek nabożeństwa, który wyrażał jego wieloletnią pasję idącą w kierunku znalezienia sposobu na wywyższenie Boga i uchwycenie pełni radości wynikającej z uwielbiania Go; najgłębszą satysfakcję znalazł w długotrwałej, cotygodniowej, konsekwentnej ekspozycji Słowa Bożego dla gorliwych chrześcijan, których uwielbiał w ten sposób karmić. Błogosławieństwo dla Saint Andrews było również błogosławieństwem dla niego samego. Ceniłem go i kochałem dlatego, że najbardziej podstawową ze wszystkich posług była dla niego służba pośród ludzi, których kochał, a którzy nie znali go jako światowej sławy międzynarodowego mówcy, teologa i autora, jakim był dla innych, lecz jako pomniejszego pasterza, nauczyciela i przyjaciela zajmującego się trzodą Jezusa Chrystusa – Wielkiego Pasterza owiec. 

Wiele lat temu – nie pamiętam, kiedy i gdzie – byłem na obiedzie z jakimś młodym chrześcijańskim małżeństwem. Mąż bardzo chciał opowiedzieć mi o swojej drodze do wiary reformowanej. Przywołał wtedy niesamowity sen, jaki przyśnił mu się pewnej nocy. Widział w nim kilku wielkich herosów wiary schodzących z pagórka i idących w jego kierunku. Wyglądali jak potężna armia gotowa bronić prawdy i sprawy Ewangelii i Chrystusa. I jak to się dzieje w dziwnym świecie snów, był on w stanie rozpoznać niektóre z postaci z przeszłości, włączywszy w to Augustyna i Kalwina. Wtedy, na czele tych wielkich teologów zobaczył inną postać prowadzącą ich ku niemu – żywą, nie z książek. Tak, to był R.C. Sproul. To on jako pierwszy wprowadził go w cuda Ewangelii i przywilej należenia do Kościoła, który trwa od wieków.

Doświadczenie tego młodego człowieka dzielić mogą setki, tysiące i tak, dziesiątki tysięcy ludzi. Dzień ostateczny ukaże, jak wiele błogosławieństwa udzielił Pan Kościołowi poprzez posługę R.C. i jak wielu chrześcijan zawdzięcza mu wprowadzenie w cudowny świat historii Kościoła, nauczycieli działających na przestrzeni wieków oraz w końcu w nieskończone bogactwo Słowa Bożego. 

Miałem przywilej nazywać R.C. Sproula przyjacielem i ojcem w wierze. Aby to wyrazić, jak sądzę, mogę użyć słów Pawła i powiedzieć, że jego przyjaźń pomogła mi „pojąć wraz ze wszystkimi świętymi, jaka jest szerokość, długość, głębokość i wysokość; I poznać miłość Chrystusa, która przewyższa wszelkie poznanie, abyście zostali napełnieni całą pełnią Boga” (Ef 3:18-19). 

R.C. napisał hymn pt. „Saints of Zion” z okazji dwusetlecia First Presbiterian Church w Columbia w Południowej Karolinie, gdzie razem z Derekiem Thomasem byliśmy pastorami. Śpiewaliśmy go, gdy nasi starsi witali nowych członków przed kościołem. Teraz przypomina mi się jego przedostatnia zwrotka i refren: 

Kościół Boga zatriumfuje w tym ostatecznym dniu,
gdy wszyscy jego synowie i córki wrócą do domu po dobrym boju.
Przyjdźcie więc o święci Syjonu, czas zaślubin nastał;
Oblubienica wygląda swej chwały: jej głowy, Pana Jezusa Chrystusa.

R.C. nigdy nie bał się walki ani się przed nią nie wzbraniał. Walczył dobrze i zwyciężył. Teraz ogląda Pana w Jego chwale i jest w pełni upodobniony do Niego. Nie żałujemy naszemu przyjacielowi tego wypełnienia się pragnienia jego serca, pragnienia oglądania Świętego. Kiedyś przez wiarę ujrzał „Pana siedzącego na tronie wysokim i wyniosłym” (Iz 6:1) i dążył do „uświęcenia, bez którego nikt nie ujrzy Pana” (Hbr 12:14). Teraz jego wiara stała się oglądaniem i widzi on Świętego w Jego nieskończonym majestacie. Ci, którzy kochali go najbardziej, w taki sam sposób będą za nim tęsknić; wszyscy będziemy za nim tęsknić. Ale nie chcielibyśmy zatrzymać go przed oglądaniem wizji Boga, dla której żył i w której zmarł. Soli Deo Gloria!

Udostępnij!
    Dołącz!
    Wpisz swój e-mail, aby co dwa tygodnie otrzymywać najnowsze materiały EWC.