William Chalmers Burns

9 czerwca 1847 roku Islay Burns pomachał w kierunku S.S. Mary Bannatyne – statku wypływającego z portu Portsmouth w pięciomiesięczną podróż do Chin. Nie spodziewał się ujrzeć ponownie jednego z pasażerów – swojego starszego brata Williama Chalmersa Burnsa. William ponownie pojawił się w Zjednoczonym Królestwie tylko raz, w latach 1854-1855. Przez następne dwie dekady służył Chrystusowi jako misjonarz w Chinach. William, jeden z najbardziej niezwykłych sług Chrystusa ery nowoczesnej, zmarł 4 kwietnia 1868 r., mając 53 lata, w Nieu-Chwang, w Chinach. 

Ojciec Burnsa, także William, był pastorem w Dun blisko Montrose, potem w Kilsyth blisko Glasgow, w Szkocji. William Jr. nie lubił siedzieć w domu, a jego największą aspiracją było zostać farmerem – chociaż później przerwał swoje studia w Aberdeen, by studiować prawo w Edynburgu. Był dobrym, choć jeszcze nienawróconym synem. Gdy przebywał w Edynburgu, jego siostra pisała do niego listy nalegając, by zaczął szukać Chrystusa.

Jakiś czas później niespodziewanie pojawił się w domu. Pani Burns zapytała: „Oh Willie, skąd przybywasz?” (właśnie przeszedł jakieś pięćdziesiąt kilometrów z Edynburga). Odpowiedział: „Mamo, co byś powiedziała, gdybym został pastorem?”. „Czułem – jak później napisze – że teraz On [Bóg] w swojej suwerenności dotykał mojego serca przyciągając mnie ku sobie dla swojej chwały”. Ukończył studia w Aberdeen, otrzymał dyplom z wyróżnieniem i ruszył do Glasgow, aby studiować teologię.

Burns miał szczególną łatwość w uczeniu się języków. Opanował hebrajski i grecki. Następnie całkiem płynnie wychodziło mu głoszenie kazań po francusku, chińsku i gaelicku. Szybko poczuł w sobie rosnące zainteresowanie ludźmi duchowo zagubionymi, modlitwą i misjami światowymi. 

Pewnego razu będąc w Glasgow zasmucił matkę, nie znajdując czasu na spotkanie z nią, a kiedy ona zapytała go o to, odpowiedział: „Właśnie wtedy byłem mocno przejęty oglądaniem tłumów nieśmiertelnych istnień gorliwie krzątających się tu i tam, zmierzających w stronę wiecznego świata. Nie mogłem dłużej tego znieść i postanowiłem poszukać ulgi w ciszy”. Stał się pozbawionym strachu świadkiem Chrystusa i przykładem ewangelizacyjnie nastawionego stylu życia. 

27 marca 1839 roku Glasgow Presbytery udzieliło mu licencji kaznodziejskiej. W międzyczasie okazało się, że kościół św. Piotra w Dundee potrzebował kaznodziei, ponieważ jego młody pastor Robert Murray M’Cheyne był w trakcie podróży przez Europę do Ziemi Świętej, podczas której chciał zbadać obecny stan duchowy Żydów.

M’Cheyne był starszy od Burnsa tylko o dwa lata, w kościele św. Piotra sprawował swoją posługę przez jakieś dwa i pół roku. Jego służba dobrze się rozwijała. Kto mógłby zająć jego miejsce? Co zaskakujące los padł na Burnsa, mimo że nie miał on żadnego pastorskiego doświadczenia. Tak więc 14 kwietnia 1839 roku, mając 24 lata, Burns wygłosił kazanie w oparciu o List do Rzymian 12:1-2. Jego brat Islay (który później również zastąpił M’Cheyne’a), zapamiętał to tak: „Słyszałem wielu starych członków zboru mówiących, jak ich serca zadrżały, kiedy zobaczyli wyrostka stojącego w miejscu osoby, którą wielce poważali i szanowali”. M’Cheyne miał jednak przeczucie: „Myślę sobie czasem – pisał – że wielkie błogosławieństwo może dotknąć moich ludzi, właśnie gdy mnie nie będzie […] aby uchronić nas od mówienia «wszystko to dzięki mnie i mojej elokwencji»”.

W przeddzień rozpoczęcia posługi Burnsa, jeden ze starszych oprowadził go po parafii. Następnie wszedł on do swojego biura. Znaleźli go potem „leżącego z twarzą do dołu pogrążonego w agonalnej modlitwie”. Czy może więc zaskakiwać, że następnego dnia tym, co ich poruszyło, był jego spokój?

Każdego wieczoru, tydzień po tygodniu, ludzie tłoczyli się w kościele św. Piotra, by móc słyszeć głoszoną ewangelię. Całe miasto było poruszone […] słowo Pańskie „potężnie rosło, umacniało się i rozpowszechniało” (Dz 19: 20).

Podobnie jak M’Cheyne Burns był tym wszystkim zbudowany, ale chciał widzieć więcej. Jego kaznodziejstwo stawało się bardziej bezpośrednie i wzywające do zmiany. Zaczął spędzać więcej czasu na modlitwie niż na samym przygotowywaniu kazań. Jeden z przyjaciół napisał: „Od tygodni […] przepełniony jest on modlitwą; wydaje się jakby nie dbał o nic więcej, jak tylko o to, by się modlić. […] Przez jakiś czas […] wydawało się jakby był kim innym w rozmowie prywatnej niż przed publiką”, i dodał rzecz ważną, mianowicie, że „jego duchowa siła wyrażała się nadzwyczajnie, gdy stał za kazalnicą”.

W połowie lipca William Burns miał w planach kazanie na uroczystości zwanej Kilsyth Communion Season. Wcześniej zmarł mu szwagier. Natychmiast po pogrzebie, w czwartek 18 lipca, udał się na uroczystość. Następnego dnia głosił z Psalmu 130:1-2, w sobotę z Psalmu 130:3, ale już w pobliskim Banton. Tego wieczoru poszukujące dusze, z którymi się modlił, uwierzyły. Jak dotąd nie zdarzyło mu się towarzyszyć komuś przy nawróceniu. Napisał:

Ujrzałem przed sobą działanie Ducha, działo się to w sposób niezwykły i chwalebny, nie widziałem wcześniej czegoś podobnego. Pobudziło to moje pragnienie, aby częściej oglądać takie objawianie się zbawczej mocy Pana.

W niedzielny wieczór tego samego weekendu wygłaszał kazanie jeszcze raz (w oparciu o Mt 11:28), ale „zabrakło tego szczególnego Bożego działania, zabrakło niezwykłych rezultatów”. Kiedy skończył, poczuł jednak potrzebę ponownego głoszenia i zapowiedział, że uczyni to na rynku we wtorek o 10 rano.

Tego ranka nastąpił przełom. Burns zapisał, że poczuł wtedy trzy rzeczy:

1. Pragnienie oglądania ludzkich nawróceń;

2. Nowe pragnienie chwały Bożej;

3. Głębokie poczucie smutku związanego z opłakanym stanem tych, do których mówił.

Zebrał się nieprzeliczony tłum. Burns zaproponował zaśpiewanie Psalmu 102:13 i kolejnych wersetów. I wtedy zatrzymał się na słowach:

Czas, byś się nad nim zlitował, gdyż nadszedł czas wyznaczony.

Jak później napisał: „Słowo «nadszedł czas» dotknęło mojego serca z boską mocą”. Po zaśpiewaniu psalmu otworzył tekst Dziejów Apostolskich 2 i przeczytał go bez żadnego komentarza, następnie omówił Psalm 110:3: „Twój lud będzie ochoczy w dniu twej potęgi”. Wtedy zstąpił Duch Święty.

Islay Burns opisał to tak: 

W miarę jak kontynuował, obecność [Ducha] wydawała się przenikać przez niego i władać nim, nieść go na silnych emocjach będących dla niego jak i dla słuchających czymś nie do powstrzymania. Wezwanie następowało po wezwaniu w zwiększającej się intensywności i częstotliwości, aż zbliżył się do końca swojego przesłania, […] do słów „bez krzyża nie ma korony”, które w jego ustach nie brzmiały jak zwykła wypowiedź, lecz jak krzyk w trakcie bitwy.

Wielu się wtedy nawróciło. Kazanie, modlitwa, poszukiwanie, wiara stały się jego porządkiem dnia. Ludzie zostali pochwyceni przez Królestwo i pozostawali wierni Chrystusowi. Twardzi górnicy, zamiast przeklinać swoją pracę, spędzali przerwy na wspólnej modlitwie.  

Wielu się wtedy nawróciło. Kazanie, modlitwa, poszukiwanie, wiara stały się czymś stałym dla porządku dnia. Ludzie zostali pochwyceni przez Królestwo i pozostawali wierni Chrystusowi.

W kościele św. Piotra Burns był świadkiem podobnych scen. Przy końcu czwartkowego spotkania modlitewnego opowiedział krótko o tym, co wydarzyło się w Kilsyth, po czym poprosił nienawróconych, aby jeszcze przez chwilę zostali. Zostało ich około stu. Zwrócił się do nich bezpośrednio. Andrew Bonar opowiada o tym, co się wówczas stało:

Nagle zdało się jakby moc Boża zstąpiła i wszyscy zaczęli płakać […] Było to jak pędząca powódź; łzy płynęły z oczu wielu, niektórzy z nich padli na podłogę jęcząc, łkając i błagając o miłosierdzie. 

To samo zdarzyło się następnego wieczoru. Każdego wieczoru, tydzień po tygodniu, ludzie tłoczyli się w kościele św. Piotra, by móc słyszeć głoszoną ewangelię. Całe miasto było poruszone. I chociaż niektórzy wierzący mieli wątpliwości, a bezbożnych doprowadzało to do wściekłości, słowo Pańskie „potężnie rosło, umacniało się i rozpowszechniało” (Dz 19:20). 

Pracowitość Burnsa nie miała miary. Jednego dnia na przykład spotkał się z czterdziestoma osobami szukającymi duchowej pomocy; potem wygłosił kazanie; następnie rozmawiał z kolejną grupą potrzebującą wsparcia duchowego. Nie było w nim fałszywej pobożności. Zdarzało się, że spał do 9.30 lub 11.00. Faktycznie, jak sam pisze: „Wydawało mi się to jakby obowiązkiem po tak długim i wyczerpującym Sabacie. Sen dawał mi odświeżenie lepiej niż cokolwiek innego”. Jego brat pisze, że jego głoszenie było naznaczone przez 

pełnię, wolność i obfitość biblijnej wykładni i wezwań do zmiany życia, pełne wzruszającego i przekonującego namaszczenia, ale bazujące zawsze na przejrzystości, sile myśli i dykcji, co biorąc pod uwagę jego przeciążenie, było czymś niezwykłym.

I wszystko to działo się, gdy miał dwadzieścia cztery lata.

Niemal wszędzie, gdzie się pojawiał, pozostawiał po sobie niezatarty ślad ewangelii. Jednakże nie było tak, że nie miał żadnej opozycji. Horatius Bonar zapamiętał, że mury jednego z kościołów, w których Burns wygłaszał kazania ktoś pokrył rysunkami karykatur oraz „obraźliwymi i ohydnymi” komentarzami. Jego brat Andrew wspomina: „Ludzie tego świata są pełni wściekłości; gazety również nie mówią prawdy, lecz oczerniają pastorów i ludzi zaangażowanych w tą służbę”. Prasa pogardzała Burnsem. Jeden z komentatorów napisał, że jego słowa to „zuchwałe bluźnierstwo”. Nazwał Burnsa „religijnym skandalistą hańbiącym nasze miasto”. Inny nazwał jego kaznodziejstwo „jednym z najbardziej godnych ubolewania przejawów chybionego entuzjazmu jak i moralnego szaleństwa, jakie można sobie tylko wyobrazić”. 

Od 1839 do 1844 roku Burns służył jako wędrowny nieopłacany kaznodzieja w Szkocji, Anglii i Irlandii. Jakiś czas spędził w Kanadzie. Potem, nigdy nie zapominając o Bożym powołaniu do służby na drugim końcu świata, pożegnał się z bratem i odpłynął do Chin. My też musimy pożegnać się teraz z Burnsem. Resztę jego niezwykłej historii znajdziemy w Memoir of the Rev. W.C. Burns (London, James Nisbet, 1870), książce napisanej przez jego brata Islaya Burnsa. 

Udostępnij!
    Dołącz!
    Wpisz swój e-mail, aby co dwa tygodnie otrzymywać najnowsze materiały EWC.